Na kanale, na którym odbywała się dyskusja siedzieli różni ludzie. Część z nich była w moim wieku (no dobra, aż tak sędziwych nie było), część to osoby od pewnego czasu uznawane za dorosłe, a część nie osiągnęła jeszcze pełnoletności. Mogę powiedzieć, że to całkiem niezły przekrój.
Podczas naszej debaty padały jednak głównie (niestety) zarzuty w stosunku do nauczycieli. Że niesprawiedliwi, że się czepiają, że nie umieją dobrze wytłumaczyć, że się nie interesują uczniami, że nie dostrzegają człowieka w człowieku, że są złośliwi, że przenoszą na podopiecznych swoje frustracje, że obwiniają ich o swoje porażki i jeszcze wiele innych.
I wiecie co? Wcale nie zamierzam bronić nauczycieli. Bo część z nich faktycznie taka niestety jest i na opinię o sobie w pełni zasłużyła. Ale tak jak nie zamierzałam nigdy wrzucać uczniów lub ich rodziców do jednego worka, tak sprzeciwiam się temu zabiegowi w stosunku do nauczycieli.
Nauczyciel też człowiek, napisałam w tytule. I ma to podwójne znaczenie.
Po pierwsze każdy z nich jest odrębną jednostką, osobą o własnym i niepowtarzalnym charakterze. Ludzi innych zawodów można spotkać przyjemnych dla pozostałych oraz wrednych dla otoczenia, pomocnych altruistów i zapatrzonych w siebie egoistów, osobników otwartych na innych, empatycznych, szanujących przeciwny punkt widzenia, albo wręcz przeciwnie, zamkniętych na drugiego człowieka, niewrażliwych i roszczeniowych. I jakoś to nikogo nie dziwi, w końcu to pracują ludzie. Niemili też. Ale dla niektórych będzie pewnie zaskoczeniem, że z nauczycielami jest tak samo! Być pedagogiem nie znaczy, że z marszu jest się rozumiejącym i pełnym zapału autorytetem. Nie. Tego nie uczą na studiach, chociaż się starają. Taki belfer może być po prostu wrednym osobnikiem i niestety trzeba się z tym pogodzić. Tak jak można spotkać niekompetentnego lekarza, żmijowatą panią w urzędzie czy nieuczciwego robotnika na budowie, tak można spotkać podłego nauczyciela. Owszem, tak być nie powinno. Ale tak jest, sorry, taki klimat. Lekarze też powinni być fachowcami, a panie w urzędzie powinny być miłe. Ale oczywiście nie wszystkie są. Dlaczego zatem to, że nauczyciele bywają perfidni, dziwi kogokolwiek? Na całe szczęście nie wszyscy pedagodzy są źli, więc nie powinno się im wszystkim przypinać łatki.
Po drugie, każdy nauczyciel jest też człowiekiem w innym sensie. Chodzi mi o to, że może mieć inne poczucie humoru, odmienną cierpliwość czy wytrzymałość, albo po prostu gorszy dzień czy humor. I być może ta nauczycielka, która nie śmiała się z uczniowskiego żartu, co innego uznaje za śmieszne. Albo ten profesor, który zapomniał, że uczeń prosił o poprawkę, ma po prostu na głowie pogrzeb rodzica albo chorobę swojego dziecka. Owszem, w świecie idealnym pracy nie zanosi się do domu, a sprawom prywatnym nie pozwala się wpływać na obowiązki zawodowe. Ale nie żyjemy w takim świecie, pedagodzy też nie. Są tylko ludźmi i ich życie ma wpływ na ich stanowisko. Więc czasem, zamiast narzekać na brak empatii u nauczyciela, postarajmy sami się nią wykazać i spojrzeć na sprawę z jego punktu widzenia.
Kilka tygodni temu rozmawiałam z przyjacielem i nasz dialog wyglądał mniej więcej tak:
D.: Też chciałbym mieć dwa miesiące wakacji.
Q.: Nikt nie bronił Ci iść na pedagogikę.
D.: Owszem, sumienie mi broniło.
To ma swój głębszy sens. Przyjęło się (i całkiem słusznie), że do zawodu pedagoga potrzeba powołania. Trzeba nie tylko mieć ku temu predyspozycje, ale też trzeba to po prostu lubić (albo nawet kochać). I chyba nie popełnię błędu myśląc, że chyba z każdym zawodem tak powinno być. Trzeba lubić gotować, by pracować w kuchni, trzeba lubić kontakt z ludźmi, by pracować jako doradca, trzeba kochać śpiewać, by zostać piosenkarzem. Uściślijmy – nie, żeby pracować byle jak, bo tak potrafiłby chyba każdy. Trzeba lubić to, co się robi, żeby robić to dobrze. I nauczyciel również musi dobrze przemyśleć swój wybór, wiedzieć dokładnie co go czeka, zastanowić się jakie ma zdolności w tym kierunku i po prostu czy chce dla siebie takiej pracy.
I tu dochodzimy właśnie do sedna rzeczy. Są pedagodzy tacy jak ja, którzy nie wyobrażają sobie robienia zawodowo czegokolwiek innego (i wcale nie chodzi o wakacje!). Kochają kontakt z uczniami (dziećmi lub młodzieżą), obserwowanie jak pod ich kierunkiem podopieczni się doskonalą, rozwijają swoje zdolności, zmieniają się. Uwielbiają tę satysfakcję, kiedy wychowanek zdobędzie nową umiejętność, kiedy mogą poczuć tę dumę z dobrze wykonanej wspólnej pracy. A także delektują się wdzięcznością uczniów, którzy mile wspominają takiego cenionego przez nich nauczyciela, wracają po skończeniu szkoły porozmawiać, pochwalić się swoimi sukcesami, poprosić o radę. Dla takich momentów ja pracuję jako pedagog.
Niestety, są również nauczyciele (chociaż w tym przypadku jednak waham się użyć tego słowa), którzy tego wszystkiego nie lubią. Skończyli powiedzmy matematykę, filologię angielską czy historię (absolutnie nie umniejszam tych kierunków, to nie o to chodzi) i nie wiedzieli co dalej. A wystarczyło dorobić kurs i etat się znalazł. Nie są tym zachwyceni, woleliby co innego. Nigdy nie myśleli o takim stanowisku. Są rozczarowani własną funkcją. Tacy pracownicy szkoły (bo to chyba lepsze określenie) najczęściej nie mają wystarczających umiejętności, by wykonywać zawód nauczyciela tak, jak powinno się to robić. Bardzo ciężko (bo przy okazji na siłę muszą pokonać własne opory) pracują na każdej lekcji. W końcu tej siły brak i przestaje się udawać. Im bardziej im nie wychodzi, tym bardziej się zniechęcają. Im bardziej się zniechęcają, tym większe ponoszą porażki. Porażki, które zniechęcają ich jeszcze bardziej. To takie zamknięte koło. Niespełniony nauczyciel nie dostrzeże w uczniu człowieka, tylko przeszkodę, problem. A to nie najlepszy początek relacji. Relacji, które później skutkują złymi wspomnieniami zarówno o tym pedagogu, jak i o szkole ogólnie.
Jak powinien pomóc sobie nauczyciel, który nie lubi swojej pracy? Po pierwsze, brutalnie powiem, powinien pomyśleć o zmianie zawodu. Ja wiem, łatwo powiedzieć. Ale jeśli ktoś sam czuje, że nie chce robić, tego co robi, że nie nadaje się na dane stanowisko, że idąc do pracy już jest w ponurym nastroju, że wszystko w nim, jako człowieku, protestuje przeciwko temu zajęciu… to po co się zmuszać? I po co przy okazji zmuszać uczniów do oglądania wiecznie skwaszonej miny, wysłuchiwania ciągłych złośliwości oraz odczuwania permanentnej niechęci do profesora? Podejrzewam, że jest kilka zawodów, w których tak bym się męczyła, że ludzie na mnie skazani właśnie czegoś podobnego by doznawali. A szkoda męczyć siebie i otoczenie.
Jeśli jednak pedagog uważa, że się nadaje do swojej pracy, ale stale mu nie wychodzi, uczniowie go nie lubią, rodzice się czepiają i wszystko to sprawia, że czuje się bezsilny, to powinien próbować jednak powalczyć o swoje. Wystarczy, że popatrzy na siebie obiektywnie (lub poprosi o to przyjaciół) i zastosuje tę starą mądrość – znajdzie w sobie siłę i odwagę, by zmienić rzeczy, które zmienić może, spokój, by pogodzić się z rzeczami, których zmienić nie może oraz mądrość, by potrafić je rozróżnić. I wtedy zarówno sam nauczyciel będzie łagodniejszy i bardziej oddany swojej pracy, a i uczniowie z rodzicami zaczną go doceniać. I nie będą o nim mówić po wielu latach tak, jak moi teamspeak’owi rozmówcy o zmorach z przeszłości.
Na koniec akcent optymistyczny, żarcik nauczycielski, który zawsze wprawia mnie w dobry humor.
Korytarzem idzie dwóch nauczycieli. Jeden to młody pedagog, świeżo po studiach, obładowany pomocami, konspektami zajęć, nagrodami, listami i wszystkim, co „może mu się przydać” na lekcji. Drugi to stateczny profesor, widać po nim lata doświadczenia w zawodzie. W rękach ma tylko dziennik oraz klucz do sali lekcyjnej.
Młody pedagog patrzy na starszego z podziwem i mówi:
– Ach, pan to nic nie potrzebuje do pomocy! Pan to musi mieć to wszystko w głowie!
– Nie synu, w dupie. – odpowiada starszy.
Życzę Wam, abyście na swojej drodze (czy to jako uczniowie, czy to jako rodzice uczniów) spotykali tylko nauczycieli, którzy wszystko będą mieli… w sercu. 🙂